English info

Dzień Zmartwychwstania

Autor: Maciej Pyka

Data: 29 maja 2013

„Nie jesteśmy idealni, ale demokrację mamy” – ta wypowiedź zmarłego 5 marca tego roku prezydenta Wenezueli Hugo Chaveza chyba najlepiej ilustruje 14 lat jego rządów. Chavez był jednym z niewielu autorytarnych filantropów w najnowszej historii świata, człowiekiem który jednocześnie walczył z wykluczeniem społecznym i wolnością słowa, zaś ponad 2 miesiące od jego śmierci wciąż nie jest jasne, jaki kierunek obierze do niedawna władany przez niego kraj.

Wenezuela

Hugo Chavez rządził Wenezuelą od 1999 roku, kiedy wygrał wybory dzięki głosom zarówno najbiedniejszych Wenezuelczyków, jak i rozczarowanej wyjątkowo słabą dekadą klasy średniej. Uwagę rodaków zdobył już jednak w 1992 r., kiedy to w trakcie nieudanej Operacji Zamora przewodził powstaniu przeciwko znienawidzonemu prezydentowi Carlosowi Perezowi. Kierowane przez przyszłego przywódcę Wenezueli ugrupowanie MBR-200 miało wtedy zająć strategiczne punkty w stolicy państwa Caracas i pojmać oskarżanego o korupcję i ludobójstwo Pereza, jednak wkrótce powstańcy zostali rozbici, zaś sam Chavez oddał się w ręce rządu. Pozwolono mu następnie na wystąpienie w telewizji, w którym miał wezwać swoich stronników do zaprzestania walki. Efekt był jednak odwrotny do zamierzonego przez władze – chociaż MBR-200 skapitulowało, rewolucjonista Chavez zyskał poparcie najbiedniejszych Wenezuelczyków jako człowiek, który rzucił wyzwanie rządowi. Rok później prezydent Perez stracił władzę w wyniku afery korupcyjnej, zaś w 1994 roku Chavez został wypuszczony z więzienia. Następne kilka lat w historii Wenezueli naznaczone były przez dalszy spadek dochodu per capita, pogłębianie się ubóstwa oraz wzrost przestępczości, co spowodowało, że głoszący populistyczne hasła łączące idee komunizmu i kapitalizmu Chavez zdobywał coraz większą popularność. Ostatecznie przyszły prezydent porzucił marzenia o zbrojnym przewrocie i przystąpił w 1998 roku do demokratycznych wyborów, dzięki którym objął władzę w 1999 r. W trakcie swoich czternastoletnich rządów (wybory prezydenckie wygrywał aż trzy razy z rzędu) z jednej strony zmniejszył ubóstwo o prawie 40%, wzmocnił plan emerytalny, zmniejszył liczbę bezdomnych i dofinansował krajową edukację oraz służbę zdrowia, z drugiej jednak ograniczył wolność słowa, prześladował opozycję, podkopał niezawisłość sądów i znacjonalizował potrzebne mu gałęzie gospodarki. Utrzymywał dobre stosunki z reżimem Fidela Castro, jak również z lewicowymi rządami Boliwii, Nikaragui i Ekwadoru, wspólnie z którymi przeciwstawiał się kojarzonemu z amerykańskim imperializmem monetaryzmowi. Aż do swojej śmierci był oskarżany o łamanie praw człowieka m.in. przez Amnesty International, Human Rights Watch, ONZ czy Parlament Europejski.

Na następcę kontrowersyjnego przywódcy namaszczony został Nicolas Maduro, który w jego gabinecie pełnił funkcję wiceprezydenta i ministra spraw zagranicznych. W trakcie przyspieszonych wyborów prezydenckich, które odbyły się 14 kwietnia tego roku Maduro co prawda objął władzę w Wenezueli, jednak w rzeczywistości osłabił pozycję zwolenników Chaveza. W grudniu 2012 r., kiedy były prezydent zapewnił sobie reelekcję na trzecią kadencję, jego przewaga nad kandydatem opozycji Henrique Caprilesem wyniosła 1,5 mln głosów, Maduro natomiast - pomimo że prawdopodobnie złamał prawo wyborcze - z Caprilesem wygrał tylko o 235 tys. Następca Hugo Chaveza niejednokrotnie oskarżany był o brak charyzmy i wywodzenie swojej legitymizacji z popularności poprzednika, czemu zresztą przyznał rację, gdy w trakcie kampanii wyborczej nazwał Chaveza „Chrystusem Ameryk”, zaś samo głosowanie „Dniem Zmartwychwstania”. Czy jednak Wenezuelczycy chcą widzieć swój kraj w rękach Maduro jako widzialnej głowy legendy Hugo Chaveza? Wybory pokazały, że niemalże połowa społeczeństwa od lewicowej Zjednoczonej Partii Wenezueli (Partido Socialista Unido de Venezuel) woli centrystyczne Zjednoczenie Demokratyczne (Mesa de la Unidad Democrática), którego nieformalnym przywódcą jest Capriles. Jest to dla Maduro tym bardziej blesne, że w Wenezueli wybory nie są – jak w wielu autorytarnych krajach – jedynie fasadą, a autentycznym mandatem dawanym władzy przez społeczeństwo. Hugo Chavez łamał prawa człowieka, jednak zawsze zasłaniał się demokratycznymi wyborami; skoro naród go wybrał, to znaczy, że ma prawo robić z nim, co uzna za stosowne. Co więcej, nawet wewnątrz ZPW Maduro nie może czuć się bezpiecznie – przywódca Zgromadzenia Narodowego, były wojskowy i bliski współpracownik Chaveza Diosdado Cabello z pewnością spróbuje wykorzystać słaby wynik nowego prezydenta, żeby sięgnąć po władzę w partii. W skrócie, nie da się rządzić 28-milionowym krajem bazując tylko na sympatii, jaką cieszył się poprzednik rządzącego. Sympatii zresztą w znaczej mierze niezasłużonej.

Na pierwszy rzut oka wyniki gospodarcze Wenezueli co prawda znacząco poprawiły się za czasów rządów Chaveza – od objęcia władzy w 1999 roku do jego śmierci w 2012 r. PKB kraju wzrosło o prawie 50%. Nie można jednak zapominać, że Wenezuela – jak zresztą większość roponośnych krajów – wymyka się tradycyjnym narzędziom analizy ekonomicznej. Wspomniane państwo od wielu lat utrzymuje się w pierwszej dziesiątce producentów ropy naftowej, zaś odkąd w 2010 r. potwierdzone zostały nowe złoża tego surowca, jest również posiadaczem największych pokładów czarnego złota na świecie. W 2009 zyski ze sprzedaży ropy odpowiadały za około 80% eksportu, 50% wpływów do budżetu centralnego oraz 33% PKB. Wyniki gospodarcze Wenezueli nie były więc tyle efektem poprawiającej się sytuacji w kraju, co raczej pochodną rozwoju innych państw. Być może Stany Zjednoczone były zdaniem Chaveza „zabójcą” i „złym człowiekiem”, zaś George W. Bush pachnącym siarką diabłem, ale nie stało to na przeszkodzie bycia przez USA głównym odbiorcą wenezuelskiej ropy, przyjmującym 60% eksportu tego państwa. Również kapitalizm, chociaż w opinii zmarłego prezydenta był powodującą destrukcję drogą do piekła, świetnie się sprawdzał jako klient państwowego giganta energetycznego PDVSA (Petróleos de Venezuela, S.A.), który 10% swojego budżetu inwestycyjnego musi przekazywać do kontrolowanego przez wenezuelską administrację funduszu Fonden. Miliardy, jakie lądowały w Fonden, pozwalały Chavezowi na grzebanie społecznego niezadowolenia pod górą petrodolarów i do historii przejdą pewnie jego transmitowane na żywo sześciogodzinne talk show Alo Presidente, w trakcie których doświadczeni przez los rodacy mogli zadzwonić, poskarżyć się, że np. nie mają domu i dostać nowe mieszkanie na koszt państwa. To właśnie dzięki tego rodzaju populizmowi połączonemu z charyzmą i naturalnie represjami wobec opozycji, Hugo Chavez mógł przez prawie półtorej dekady rządzić Wenezuelą. Odżegnywał się od komunizmu i samego siebie określał jako socjaldemokratę, jednak konfiskaty w rolnictwie, towary na kartki, kolejki do sklepów, czy przerwy w dostawie prądu malują pejzaż dobrze znany z demokratyczno-ludowej przeszłości naszego kraju. Represyjne ustroje padają często w obliczu niezadowolenia społecznego wywołanego przez tradycyjnie wiążącą się z nimi niską wydajność gospodarczą, jednak w przypadku państw bogatych w surowce naturalne mechanizm ten działa z dużo większym opóźnieniem. Ostatecznie, chociaż wenezuelskie PKB faktycznie zwiększyło się o połowę w latach 1999-2012, warto odnotować, że w tym samym czasie gospodarki Kolumbii i Brazylii wzrosły odpowiednio o ponad 60% i ponad 50%. Gdy dodamy do tego, że baryłka ropy w trakcie rządów Chaveza zwiększyła swoją cenę aż dziesięciokrotnie, to wyniki Wenezueli są już co najwyżej przeciętne.

Rzeczywistości (gospodarczej) nie da się oszukiwać w nieskończoność. Od 2009 roku inflacja w Wenezueli utrzymuje się w okolicach 30% rocznie, zaś zeszłoroczny deficyt sięgnął 8,5%. Walka z korupcją, naprawa rozsypującej się infrastruktury czy większa dywersyfikacja gospodarki to tylko kilka spośród wielu wyzwań wciąż stojących przed wspomnianym krajem. Diagnoza jest więc oczywista – pompowanie miliardów petrodolarów w programy socjalne nie jest sposobem na stabilny rozwój; lata dawania obywatelom ryb zamiast wędek zdają się wreszcie doganiać Wenezuelę, zaś na barkach nowego prezydenta spoczywa zadanie rozwiązania ukrywanych od dekad problemów. Chociaż wygrane wybory nie były zmartwychwstaniem w dosłownym tego słowa znaczeniu, wszystko wskazuje na to, że zarówno legenda Chaveza, jak i jego długi, będą w istocie żyły wiecznie.