Data: 16 maja 2007
Gwałtowny, dziewięcioprocentowy spadek głównego indeksu chińskiej giełdy w Szanghaju z 27 lutego stał się impulsem spadkowym dla większości giełd na świecie. Kapitalizacja chińskiej giełdy zmalała w ciągu jednej sesji o ponad 100 miliardów dolarów. WIG20 na sesji bezpośrednio po chińskim krachu zamknął się na poziomie o 4,47% niższym niż poprzedniego dnia. Inwestorzy w USA byli świadkami najsilniejszego spadku od czasu ataków terrorystycznych z 11 września 2001.
Reakcja światowych rynków jest z pewnością dowodem wysokiego stopnia globalizacji rynków finansowych i tego, że inwestorzy z Wielkiej Brytanii czy USA coraz czujniej monitorują sytuację na rynku chińskim. Czy jednak dynamiczny rozwój gospodarczy i napływ inwestycji zagranicznych do Chin jest warunkiem wystarczającym, aby państwo to stało się w najbliższej przyszłości jednym z kluczowych centrów finansowych świata? Okazuje się, że nie, jeśli przyjrzymy się bliżej temu, co się stało w lutym na giełdzie w Szanghaju.
Spadki na giełdach w lutym pokazały, że Chiny mają niebagatelne znaczenie. Trudno się temu dziwić – chiński rząd, trzymając ponad bilion dolarów w amerykańskich bonach skarbowych (Treasury Bills) i utrzymując stały kurs juana względem dolara, pośrednio finansuje amerykańską gospodarkę. Najbardziej spektakularne emisje pierwotne ostatnich lat to wejścia firm chińskich na giełdę w Hong Kongu, a chińska gospodarka rośnie w dwucyfrowym tempie.
Po „czarnym wtorku” na chińskiej giełdzie rozmnożyły się teorie wyjaśniające to, co się stało. Analitycy prześcigali się w hipotezach – niektórzy mówili o inwestorach, którzy zaczęli realizować zyski na przewartościowanych walorach. Inni winą obarczali rząd i pogłoski o planach wprowadzenia podatku od zysków kapitałowych. Na dokładkę Alan Greenspan akurat dzień wcześniej ostrzegał przed grożącą Stanom Zjednoczonym recesją.
Możliwe, że wszystkie te czynniki miały jakieś znaczenie. Tak naprawdę jednak wielu analityków nie wiedziało, dlaczego notowania w Szanghaju spadły. Plotki o podatku od zysków kapitałowych krążyły dobrych kilka tygodni wcześniej, zostały zresztą ostatecznie zdementowane w środę 28 lutego. Alan Greenspan nie powiedział niczego zaskakującego. Mimo ogromnego autorytetu, jakim darzą go rynki, nie ma on mocy sprawczej, żeby sterować giełdami na świecie. O „lądowaniu” gospodarki USA wiadomo od dawna – statystyki o malejących zamówieniach w przemyśle, spadających wskaźnikach dotyczących nowobudowanych domów czy rosnącym zadłużeniu i pladze „złych” kredytów pojawiały się z regularną częstotliwością już w ubiegłym roku. Argument o realizacji zysków na przewartościowanym rynku jest natomiast niczym innym jak parafrazą stwierdzenia, że notowania akcji spadały, dlatego że było więcej sprzedających niż kupujących.
Mało kto połączył ze sobą dwa fakty, które w mojej opinii mogły być najważniejszym katalizatorem spadków, a które jednocześnie stanowią dowód tego, że Chiny jeszcze długo będą jedynie dużym rynkiem wschodzącym, a nie lokomotywą światowych finansów. Pierwszym faktem jest małe doświadczenie inwestorów w Azji i ich skłonność do poddawania się emocjom*. Nie ma chińskiego odpowiednika Warrena Buffeta, George’a Sorosa czy Petera Lyncha. Drugim faktem, który w połączeniu z powyższym mógł doprowadzić do spadku kursów, było przekroczenie granicy 3000 punktów przez indeks giełdy w Szanghaju. Brzmi to trywialnie, jednak w rzeczywistości, w której rządzi psychologia tłumu, wyjaśnienie to wydaje się całkiem racjonalne.
Oczywiście nie byłoby to możliwe, gdyby kursy akcji nie były oderwane od fundamentów. Giełda w Szanghaju przypomina bardziej kasyno niż rynek kapitałowy. Kasynem tym rządziły i rządzą emocje w znacznie większym stopniu niż jakimkolwiek innym rynkiem na świecie. Co gorsza, emocjom w Szanghaju dają się ponieść zarówno drobni ciułacze, jak i osoby profesjonalnie związane z rynkiem. Jednym z powodów takiego stanu rzeczy jest pozostawiający wiele do życzenia nadzór rynku. Informacjom finansowym i prognozom podawanym przez spółki w warunkach nota bene komunistycznej gospodarki mało kto daje wiarę i trudno na ich podstawie budować wiarygodne wyceny i rekomendacje. Króluje psychologia tłumu, a ofiarami padają „racjonalni” inwestorzy. Warto zauważyć, że giełda w Hong Kongu z największym w Azji udziałem kapitału zagranicznego i dużo efektywniejszym nadzorem, w pamiętny wtorek ucierpiała jedynie 2%.
Rynek chiński na pewno jest duży, dlatego koniunktura na nim odbija się szerokim echem na parkietach w Europie i USA. „Duży” nie oznacza jednak „dojrzały”, a to warunek, by odgrywać kluczową rolę w świecie. Wydaje się, że przynajmniej w najbliższej przyszłości inwestorzy z Ameryki Północnej i Europy wciąż będą patrzeć w pierwszej kolejności na NASDAQ i Dow Jones, a potem na parkiety europejskie. Rola Azji, a w szczególności Chin będzie rosła. Państwo Środka nie będzie jednak liderem, dopóki nie zajdą istotne zmiany jakościowe. Inwestorzy muszą nabrać więcej doświadczenia inwestycyjnego i wiedzy. Rząd i notowane spółki muszą wprowadzić i egzekwować wiarygodny system raportowania finansowego oraz zasady dobrych praktyk, dając inwestorom i analitykom dostęp do rzetelnych informacji na temat firm i rynków. Konieczny jest także silny, świadomy ryzyka inwestycyjnego popyt wewnętrzny i stabilna gospodarka umożliwiająca tworzenie wiarygodnych prognoz makroekonomicznych. Nieprzypadkowo najważniejsze rynki świata to od lat stabilne, bogate gospodarki. Chiny nie spełniają jeszcze ani pierwszego, ani drugiego kryterium. Z tego samego powodu nie ma centrum finansowego w Ameryce Południowej, a marzenia Arabów o tym, by na świecie obok zegarów z czasem w Tokio, Nowym Jorku i Londynu wisiał zegar pokazujący czas w Dubaju są dalekie od realizacji. Warto pamiętać, że Londyn czy Nowy Jork do swojej pozycji dochodził przez dziesiątki, jeśli nie setki lat. Nie da się osiągnąć tego samego na przestrzeni kilku lat, niezależnie od tego, jak dobre ma się chęci i jak dużo gotówki.
*Lexdon Business Library, www.lexdon.com/article/Hong_Kong_Citibank_Study_of/6549.html